Friday, 2 January 2009

Abraham o koniach - o chwilowych fascynacjach

Abraham Lincoln zwykl opowiadac anegdote, ktora obrazowal blad logiczny, jaki czesc ludzi popelnia. Dzis jego opowiesc, obrazuje wyklady wnioskowan prawniczych, dokladniej bledow w ich przeprowadzaniu,

"Wyobrazmy sobie przed oczami konia, takiego z czterema nogami i ogonem", zaczynal. A teraz, wyobrazmy sobie mojego konia, troche innego, ktory zamiast ogona ma noge". Ile teraz kon ma nog?" - pytal retorycznie.

Czasem moze nam przyjsc do glowy odpowiedz, ze piec. Jednak, kazdy z nas wie tak naprawde, jak wyglada kon. Kon ma cztery nogi i ogon, i jesli nawet sam Lincoln powie, ze jest inaczej, niczego to w gruncie nie zmienia.

pod wplywem chwilowej fascynacji ja rowniez mialem problem z odpowiedzia na pytanie Lincolna, i po lekturze mojego bloga mozna bylo czasem dojsc do wniosku, ze Ameryka to kon o pieciu nogach.

Ameryka to ciekawy kraj. Amerykanie sa czasem beznadziejni. Patetyczni, plytcy, powierzchowni, plytcy, prostaccy. Aroganccy i glupi, bezczelni i zalosni. Ale czasem, mam wrazenie, ze duzo czesciej niz inne narody, sa niesamowici. Porywajacy, natchnieni, brawurowo odwazni. Bije wtedy od nich jakas poswiata pozytywnej energii, ktora roznosi sie nie tylko po calym kraju, ale tez po swiecie.

Amerykanski kon ma cztery nogi i ogon. A pan Lincoln moze opowiadac sobie o nim co chce. Nie dajcie sie nabrac na to.


--------------------------------------------

Bylo mi strasznie przyjemnie prowadzic tego bloga. Przepraszam, ze czasem z powodu natloku zajec nie bylem w stanie blogowac tak czesto, jak bym tego chcial. To koniec tej przygody.

Thank You all for coming,
uklony sle

KF.

Koniec kropka pl

Stoje w sklepie, w kolejce po bulke. Nagle wpada dwojka maluchow. Rodzenstwo, poczatek podstawowki, stwierdzam po krotkiej ocenie. Przekomarzaja sie o cukierki. Mlodszy pyta starszego: "Daj mi orzechowego". Starszy: "Nie!", mlodszy: "no daj... dam ci dwa mleczne." Starszy: "Nie, odczep sie. Mlodszy zrezygnowany, podejmuje po raz ostatni chyba: "No to dasz? prosze... dostaje odpowiedz: "nie, nie dam. Koniec, kropka, pl".

Kiedy planuje, zdaje sobie sprawe, ze polowa wyjdzie inaczej niz mowi mi pierwotna wersja. Kiedy skladam postanowienia, wiem, ze okolicznosci zewnetrzne beda mna miotaly bez przewidywalnej logiki. Kiedy ubieram bogate pojecia w definicje, wiem, ze to tylko skrawek calosci; odbicie mojej niezdarnej zdolnosci jego aktualnego pojmowania. Ciezko mi znalezc w moim zyciu sytuacje w ktorej z pelnym przekonaniem ujmuje cos konczac magicznymi: koniec i kropka. Wyczuwam, ze nasza rzeczywistosc traktuje te slowa jako obraze. Na naszych oczach dzieje sie cos, co nawet najtezsze mozgi odbieraja ograniczona percepcja. A co z ta czescia rzeczywistosci, ktora jest dla nas nawet niezauwazalna? Tak, pytanie otwarte. Tak jak kazde poprzednie. Od poczatku jestesmy nasiaknieci sytuacjami dla nas niespodziewanymi. Nie wiem, czy to jest piekne. Bernstein pisal, ze cel jest niczym, ruch jest wszystkim. Chyba rzeczywiscie nie ma sensu samemu narzucac sobie granice. Zycie zrobi to za nas. Tak jak u kresu. Ono stawia ostatnia kropke. Ta widzialna oczywiscie. Bo potem zaczyna sie nastepna historia.

Przy wyjsciu starszy maluch nagle zatrzymuje sie . Patrzy na mlodszego brata i z niechecia w glosie, wybakuje: "No, masz... zeby mama nie mowila".

Lubie chwile zaskoczenia. Bo zycie to nie adres internetowy. Dalej za kropka, kryje sie znacznie wiecej. I dzieki Bogu!

Dziekuje za cztery miesiace wspolnego odkrywania rzeczywistosci w Stanach. Dziekuje za kilka tysiecy odwiedzin, takze z Brazylii, Czech, Finlandii, Francji, Holandii, Indii, Niemiec i Ukrainy.
Po powrocie bylem swiadkiem wspanialego slubu mojego przyjaciela, a takze uscisnalem dlon ludziom, dzieki ktorym moje zycie nabiera sensu.

Dalej za kropka, kryje sie znacznie wiecej. I dzieki Bogu.

Tuesday, 16 December 2008

Amerykanski stres.


Jeszcze dwa dni potrwa w Stanach final exams week. Potem wszyscy sie rozjada, by powrocic na zajecia 25 stycznia. I na mnie przyszedl czas, wylatuje w sobote w nocy.

Wczesniej pewnie doswiadcze centrum relaksacyjnego, ktore stworzono na czas sesji dla studentow na kampusie. Mozna przez kilkanascie minut podlaczyc sie do butli z O2. Jesli czysty tlen nie wystarczy, do dyspozycji jest tez masazysta lub kilka rodzajow elektrycznych foteli z programami wprawiajacymi Cie w swiateczny nastroj. Ciekawe i zabawne zarazem.


Tymczasem, jeszcze czas na ostatnie listy. Deborah, opiekun studentow miedzynarodowych, ktora dziecinstwo spedzila w iglo na Alasce, a czasy studenckie na Harvardzie, odbyla ze mna kiedys poruszajaca rozmowe - na temat pisania listow wlasnie. Przed kilkoma laty zmarl jej maz, ambasador brytyjski w USA. Dzis, gdy sama ma raka i otwiera jego listy mowi, ze to tak "jakby jego samego w dloniach mogla przytulac". ,,Biorac list, czuje jakbym on sam do mnie mowil". Nigdy nie patrzylem na list jak na siebie, zostawionego komus na zawsze, szczegolnie wtedy, gdy odfrune z tego swiata. Perspektywa Deborah poruszyla mnie.

a moja perspektywa? Czas pokaze co sie ze mna tutaj stalo ...

To byly cztery najbardziej intensywne miesiace w moim zyciu.

*zdjecia z International Law Weekend w Nowym Yorku.

Friday, 12 December 2008

Chce się wracać.

"Z każdym w jego własnym języku".


Mówi do mnie przez oczy. Raczej nie używa słów. Czasem uśmiech przypomni, że powinienem przytulić. Jest ich kilka rodzajów. Na przykład numer 53. Czytam z Twoich myśli. Nie trzeba żebyś mówił. Działa szczególnie wtedy, gdy jest ciężko. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że język miłości pochodzi spoza nas. Jak sama miłość. Pewnie dlatego, że od pewnego czasu, wiem, że Pan Bóg, obdarował mnie. Jak nigdy dotąd.

Brat jednak pójdzie na studniówkę. Temat bardziej kuluarowy, niż domowy. Żyje skrycie w swoim świecie poszukiwań. Nawet mama dzwoni, by wyciągnąć przez starszego, co u drugiego z sąsiedniego pokoju się dzieje. Potrafi zachwycić. Żyje w sposób warty opisania. Nikt chyba nie wie, komu tak naprawdę otwiera swoje serce.

Mama po raz kolejny, ucieknie z dyżuru w Wigilię, by się łzami zalać przy dzieleniu opłatkiem. Z bratem szybko wyrośliśmy. Co roku zaskoczenie tym, jest jakby nowe. Całą siebie by dała. Dzień po dniu, z pełnym poświęceniem. Jest dla mnie święta. Wiem, że dała mi zachwyt ludźmi podobnego materiału.

Gdy tato mi składa życzenia, daje mi odczuć dumę jaką żywi z nas, z bratem. Uścisk dłoni wyczuwa wzajemność. Oszczędność gestów. Widzę jednak, że brat zerka kątem oka. W tym momencie, dzieje się coś więcej. Między nami tyle niewidocznych kręgów oddziaływania. Tato nauczył mnie tego najbardziej.

Babcia niby ta sama, chociaż już prawie sto lat dobiega. Po raz pierwszy jej portret zawiśnie na ścianie. Nauczyła mnie trochę. Ja ją również. Wie już na przykład, że póki się mocno nie zestarzeje, nie założę surdutu. Dziadka, może sobie przypomnieć na inne sposoby. Kobiety kochają, nawet gdy nie widzą. Może dlatego, łatwiej im w Pana Jezusa uwierzyć.

I to wrażenie. Tylko dalej nie wiem, skąd we mnie jest. Że wszystko jest tak, jak być powinno. Bo są Święta.*


Dobrych spotkań w czasie świąt Wam wszystkim. Odnalezienia języka z tymi, których kochacie.

ps. let it snow:-)


*tekst wydrukowały przed rokiem Cztery kartki

Brac studencka i koledy. Candlelight service.



Thursday, 11 December 2008

Kilka godzin w Sadzie Najwyzszym Kanady,













Dziwne miasto. Puste w srodku. Wszyscy pracuja dla rzadu. Po pietnastej, nikogo nie ma na ulicach. Ludzie rozjezdzaja sie po obrzezach. Ottawa zostaje pusta.

Oczami Malwiny kilka chwil.

Nowy York, najpierw zdeptanie Manhatanu w każdym kierunku... Oglądałem ze złotą cierpliwością z Malwiną, architektoniczne cacka Fostera, Gehrego, Ando, Piano...itd. Uwrażliwiła mnie na tą sferę rzeczywistości, nie ukryję tego.

Najmilszy jednak Central Park, o zachodzie słońca, wzdłuż jeziora... z widokiem na panoramę zmęczonego miasta... i długie cienie biegaczy w każdym wieku i kondycji... oraz srebrnowłosa, zgarbiona baletnica, co ją zagadnęliśmy o drogę, a zawiodla nas pod samego McDonalda, opowiedając historię swojego roztańczonego życia.

Saint Lawrence, kampus, to znowu małe, kamienne domki, z rzadka rozsiane, miedzy rozleglymi trawami... nic ze sterylnosci, chłodu jaki dyktowala Malwinie wyobraźnia. Przekonała się też, że poza bezwzględnymi obowiązkami toczy sie tu sielski-anielski czas studencki. Serce stanowi Centrum Studenckie. Obiekt ujawnia przeróżne inicjatywy studenckie: sala taneczno-teatralno-kinowa, "biuro wydawnicze" piątkowej gazety, biura karier, obszerny hall z kominkiem o wylocie na kilku poziomach..i ciche kanapy na wyższych piętrach z widokiem na różne zakątki kampusu...aby poczytac, aby pomarzyć i podrzemać. Kanapy, to jakis szczególny znak tego miejsca: w bibliotece, w holach, owej sali wielofunkcyjnej, a także bujane, drewniane fotele i ławy, ławki, ławeczki na zielonych połaciach...


Poszliśmy też na Mszę Św.... moi afrykańscy podsumowują, ze jest nudna, że ich glęboko "nie dotyka", tak jak ich własne, że potrzebują spędzić w Kościele caly dzień, klaskać, tańczyć, śpiewać... słowem: ciężko im się przestawić. Dla Malwiny i tak bardzo żywe i prawdziwe w postawie ludzi... Szczególnie gdy wszyscy wznoszą wysoko ręce. Na znak pokoju, każdy się ściska lub co najmniej podaje rękę. Ojcze Nasz to już zawsze z trzymaniem się za ręce, po Mszy zaś wszyscy dziękują sobie za obecność... Ksiądz przy wyjściu z Kościoła zagaja, podaje rękę, z wieloma jest po imieniu..